Lata marzeń, miesiące jeżdżenia palcem po mapie, tygodnie rozmów, dziesiątki godzin przeglądania dokumentów przyrodniczych i niepohamowane pragnienie – tak to się mniej więcej zaczęło. Czwarta pod względem wielkości na świecie wyspa zawsze kusiła nas swoimi walorami. Ta tajemnicza kraina ciągnie się przez góry, pustynie i gęste lasy deszczowe. Na zachodzie i południu przyroda zmaga się z suszami trwającymi przez większość roku, z kolei północ i wschód nawiedzają niszczycielskie cyklony. Rokrocznie wody ulewnych deszczów pochłaniają ogromne połacie lądu oraz drogi, unieruchamiając sporą część Czerwonej Wyspy. W tym fascynującym świecie potężnych sił przyrody wyewoluowały niezwykłe formy życia. Blisko 90% wszystkich występujących na Madagaskarze roślin i zwierząt jest endemicznych – czyli nie występuje nigdzie na świecie! Można poczuć się jak na innej planecie.







Antananarivo!
Pierwszy raz poprawnie przeczytałam tę nazwę w dniu wylotu. Dopiero wtedy zauważyłam, że “na” jest podwójne. Kiedy powiedziałam o tym Ani i Danielowi, sami musieli sprawdzić bilety, żeby mi uwierzyć. Pomyśleliśmy wtedy, że to musi być bardzo radosny naród, bo jak się okazało wiele nazw zawiera w sobie “nana” – że są tacy śpiewający.
Pierwsze chwile na lądzie były… długie. Na lotnisku od razu dorwaliśmy się do punktu sprzedaży kart SIM, ale aktywacja trwała całe wieki. Później przyszedł czas na wypłatę gotówki z bankomatów – nigdy nie korzystamy z kantorów. Mamy aktywowane darmowe wypłaty z ATM-ów na całym świecie i wolimy płacić za jedno uśrednione przewalutowanie, niż jeździć z plikami banknotów euro lub dolarów. Ariarów madagaskarskich przecież nie kupuje się wszędzie.
Tana
W skrócie Antananarywa. Mało kto traci czas na wymawianie pełnej nazwy. Pierwotna nazwa miasta to Analamanga, w języku malgaskim oznaczające “niebieski las”. Mieszkańcy opowiadali nam o gęsto porośniętych roślinnością zboczach. Było tak w przeszłości. Wraz z rozwojem metropolii lasy sukcesywnie wycinano, aż nie zostało nic… Dopiero kolonizacja francuska ograniczyła nieco wycinkę drzew. Przybysze z Europy nauczyli Malgaszy robić cegły. W Tanie panują idealne warunki – kiedy nadchodzi pora sucha, pola ryżowe zamieniają się w glinianki. Miasto jest nimi otoczone ze wszystkich stron, co wygląda dziwnie, ale… malowniczo. Z daleka.












Slumsy
Sygnały zapachowe dotrą do naszego mózgu zanim jeszcze zdążymy się rozejrzeć. Według jednych źródeł trzecie, według innych szóste (ale czy miejsce ma znaczenie, kiedy żyje się za mniej niż 6 złotych dziennie?) najbiedniejsze państwo na świecie nie zachwyca stolicą. Człowiek myśli, że jest w slumsach, kiedy okazuje się, że zaczynają się one za rogiem. Tana bardzo zasmuca. Przeludnienie, rzeki śmieci, dzieci kąpiące się i kobiety piorące ubrania w zielono-mydlanej rzeczce oraz smog odbierający mowę – to wszystko wręcz przeraża.
Odnośnie zanieczyszczenia powietrza jednogłośnie stwierdziliśmy, że Antananarywa ma najgorszą jakość powietrza, z jaką kiedykolwiek się spotkaliśmy. I wierzę, że to może być najbardziej “zasmogowane” miasto świata. Po kilku godzinach wszyscy niemal straciliśmy głos, mieliśmy zapchane zatoki, czarny (dosłownie czarny) od pyłów katar, załzawione oczy i trudności z oddychaniem. Dziwnym trafem nasze dolegliwości niemal całkowicie ustąpiły niedługo po opuszczeniu miasta. Niemal? Bo jechaliśmy autobusem, który rurę wydechową miał chyba do wewnątrz – jak wszystkie pojazdy na wyspie. Mimo to w płucach dało się odczuć ulgę.




















Książę
Zanim jednak wyjechaliśmy, spędziliśmy kilka nocy u Mahery’ego. Standardowo nie przejmowaliśmy się noclegiem przed wyjazdem i w przeddzień odlotu Daniel napisał do dwóch osób na couchsurfingu. Obaj panowie zechcieli nas ugościć. Z powodu bezpieczeństwa padło jednak na Mahery’ego – mieszkał pod stolicą. Tana słynie z wysokiej przestępczości. Około godziny 18, kiedy zapada zmrok, miasto niemal całkowicie pustoszeje. Ludzie przemieszczają się prawie wyłącznie taksówkami – od drzwi do drzwi. Spora część mieszkańców posiada broń palną, a rozboje i napaści są tu chlebem powszednim. Wystarczy się rozejrzeć wokół – budynki poprzedzielane są dwumetrowymi murami, zwieńczonymi zwojami drutów kolczastych, okna (na wszystkich piętrach) mają więzienne kraty, a w parapety powbijane jest szkło.
Mahery pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i był dyplomatą. Na pierwszy rzut oka dało się zauważyć jego wyższą pozycję społeczną, wyróżniał się z tłumu. Przy tym, co widzieliśmy w mieście, jego dom był niczym pałac. Jak się później okazało, w jego żyłach płynęła błękitna krew. Jego praprababcia była ostatnią królową Madagaskaru, a my spaliśmy w jej ponad dwustuletnim łóżku! Przypadek? Nie sądzę.
Jazda, jazda
W ponad dwunastogodzinną podróż autobusem do Morondavy trudno nam się było zebrać. Sam fakt siedzenia w ciasnym, głośnym i powolnym autobusie nie budził entuzjazmu, a z łóżka trzeba było wyjść o 5 rano. Ale nawet pomimo tego, że daliśmy się oszukać na dworcu (Ania z Danielem, ja cały czas mówiłam, że to podstęp!) i na odjazd czekaliśmy ponad dwie godziny – było warto. Krajobrazy wynagrodziły nam wszystko. To, co widzieliśmy w drodze na zachód, nie miało nic wspólnego z naszą wizją Madagaskaru. Długi przejazd – przez góry, wioski i miasteczka, lasy palmowe, termitowiska i pustynie – dał nam prawdziwe wyobrażenie tego kraju. Podróż lądowa to jedyny sposób, by w pełni ogarnąć różnorodność wyspy.
Morondava
Od tego momentu czekał na nas niejeden psikus. Zaczęliśmy nawet prowadzić ranking, ile razy i komu daliśmy się… ładnie mówiąc, choć nie da się ładnie powiedzieć, “zrobić w balona”. Od krzywej sprawy równie krzywego Sony’ego (nogi miał powyginane, a ręce w lekkim niedowładzie przez nóż w serce), od wspaniałego przewodnika w Tsingy, aż po wyrzucenie z pokoju w okropnym Kirindy. Kiedy dojechaliśmy do Morondavy, Ania (jedyna osoba, która chciała zwiedzić Tanę “skoro już tu jesteśmy”) powiedziała: “Mogę tu zostać nawet do końca wyjazdu, tylko nie wracajmy do stolicy. Tu jest tak pięknie!”. No, szczególnie pięknie to nie było, ale zdecydowanie lepiej i czyściej niż w okropnej Antananarywie.


















Sony Travel
Krótka dygresja na temat “krzywuska” Sony’ego z powyższego akapitu. Jeśli kiedyś będziecie w Morondavie i spotkacie go, nie dajcie się omotać. To prawdziwy lisek-chytrusek i pijaczyna. Nie będę wchodzić w szczegóły, ale człowiek ten jest dobrze znany policji i lokalnej społeczności. Do wielu miejsc nie ma wstępu, ponieważ okrada gości, a nieraz rabuje całe pokoje. Wzbudził nasze zaufanie i uśpił czujność swoim lekkim kalectwem i opowiadaniem o Bogu. Wiele osób go pozdrawiało, był bardzo miły i pomocny, z szerokim uśmiechem na twarzy. Teraz już wiem, że to tylko część przedstawienia. Nie mogliśmy uwierzyć, że nas okradł, myśleliśmy: “przecież taki człowiek nie może być zły”! A później do nas dotarło, że te nogi ma takie powyginane, bo już chyba niejedna osoba dała mu nauczkę za okazaną wcześniej życzliwość. Na szczęście odzyskaliśmy pieniądze. Z pomocą przyszedł Juan de Rasta, właściciel hotelu, który możemy z pełną odpowiedzialnością polecić.


“Gdzie lew będzie trawę jadł”
Rasta hotel (L’Oasis chez Jean le Rasta) to jedno z najbardziej pozytywnie odjechanych miejsc na świecie. Co wieczór (serio codziennie) zbiera tu się stado lokalnych Rastamanów, by bujać się w rytmach reggae. Oczywiście palą lolki, piją drinki i stukają w bębny. Minimum do drugiej w nocy, ale ta muzyka ma tak przyjemny rytm, że dobrze się przy niej zasypia. Pracownicy od wczesnych godzin porannych cedzą piasek. Naprawdę! Przestrzeń między altankami, barem, sceną i domkami wysypana jest piaskiem z plaży. W ciągu dnia spadają tam uschnięte liście z drzew, a okoliczne koty urządzają sobie w nim kuwety. Nasze Rastamanki z sitkiem do mąki co dzień przesiewają setki kilogramów piasku, a następnie grabią go “na gładko”. Innym zajęciem jest patrzenie, jak schnie beton. Ten pracownik to nasz ulubieniec. Przez kilka ładnych godzin siedział jakby w transie i patrzył jak wysycha podjazd – pilnował też, by psy go nie podeptały. Reszta czasu mijała na handlu drinkami, rozprzestrzenianiu skrętów i karmieniu zwierząt. To by było na tyle. Ale vibe jest naprawdę pozytywny!








Mangrowce
Czyli inaczej wiecznie zielone lasy namorzynowe. Morondava leży w bezpośrednim sąsiedztwie tych specyficznych ekosystemów i bez problemu można się do nich udać pirogą (tradycyjną łodzią wydrążoną z pnia baobabu). Choć widok drzew mangrowych może wydawać się monotonny, podłoże bagniste, grząskie, woń nieprzyjemna, a wokół roi się od moskitów – ta kraina skrywa w sobie coś, co przyciąga. A przede wszystkim wręcz tętni życiem. Na drzewa namorzynowe składa się grupa kilkudziesięciu gatunków roślin słonolubnych. Wokół splątanych systemów korzeniowych kryją się rozmaite ryby, a w koronach drzew buszują liczne gatunki ptaków. Ale drzewa i krzewy same w sobie również wzbudzają zainteresowanie. Z racji swojego występowania w ujściach rzek oraz w strefach pływów morskich, rośliny wykształciły szereg przystosowań pozwalających im na skuteczne przetrwanie. Są to głównie korzenie oddechowe i podporowe (by się nie udusić podczas przypływu i nie przewrócić podczas odpływu), jedne sól filtrują poprzez korzenie i wydzielają przez tkanki, a inne są żyworodne – czyli ich nasiona kiełkują w owocu wciąż na roślinie macierzystej.





















Betania
Rybacka wyspa-wioska znajduje się na północ od Morondavy oraz Parku Narodowego Kirindy Mitea. Miejsce bardzo malownicze, w którym można podziwiać bajkowe zachody ogromnego czerwonego słońca. W końcu to Afryka!
























